1 kwietnia 2013

Podsumowanie sezonu 2012

Highline przez duże „H”

Usłyszałem kiedyś słowa młodego slacklinera: „Jak zrobię highlina przez duże „H” to zakończę karierę”. Zapytałem, co to dla niego oznacza, a on odpowiedział, że długość musi przekraczać 50 m, a wysokość być co najmniej równa długości taśmy. Co prawda wiosną na moście Grota Roweckiego z Pawłem Jarosiewiczem udało mi się przejść 60 m midlina, ale mała wysokość i zerowa ekspozycja nie mają nic wspólnego z „prawdziwymi” highlinami. Oczywiście granica 50 m jest bardzo umowna. Rekord świata już dawno przekroczył 100 m. Cóż, każdy ma swój Mont Everest, niekoniecznie na 8 850 m. n.p.m. Dla mnie na początku roku przekroczenie granicy 50 m na highlinie pozostawało w strefie marzeń.



Rok zaczął się obiecująco. Już 1-ego stycznia przechodzę nowego 33,5 metrowego midlina, parę dni później jeszcze jednego 36 metrowego, a w kolejnych dniach dwa nowe highliny 31 i 38.5 metrów przy temperaturze poniżej 20 stopni. Zima nie zima, cały czas z Pawłem trenujemy. Obozowa, Bloco i slack w parku przy Obozowej. 2-ego marca, w dość niesprzyjającej aurze, przechodzimy 60 m midlina „Wawaline na moście Grota Roweckiego. Niestety kulturalnie wypraszają nas stamtąd mundurowi. Szkoda. Była to niezła miejscówka na trening


Paweł Jarosiewicz na „Wawaline”, L-60 m

Wiosna

Coraz bardziej daje mi się we znaki kontuzja kręgosłupa, mam problem z zawiązaniem sznurówek nie mówiąc już o wspinaniu czy highlinowaniu. Za lekarzami nie przepadam, więc postanawiam udać się na rehabilitację do Bułgarii. Oczywiście zabieram buty wspinaczkowe, uprząż i trochę sprzętu do slaczenia. Mimo, że Święto Wina (Trifon Zarezan) już dawno minęło, na miejscu znajomi (w ramach rehabilitacji) raczą mnie ogromnymi ilościami tego trunku. Plecy jakby mniej zaczynają boleć, więc uciekam w góry w poszukiwaniu nowych miejsc pod highliny. Trafiam do Teteven. To małe miasteczko położone w dolinie rzeki Vit w samym sercu pasma górskiego Stara Płanina, między szczytami: Ostricz, trudno dostępnym szczytem Petrachilia, Czerwen i Weżen. Przyroda regionu zapiera dech w piersiach. Pionowe skalne ściany, łąki, wodospady i jaskinie. Są też dwa sportowe rejony wspinaczkowe „Sinyoto Kolelo” i „Ribaritsa”. Co prawda jest tam tylko 38 dróg, ale aż 35 ma powyżej 6c. Po kilku dniach łażenia mam to czego szukałem. Na jednym ze szczytów dziewicze ściany tworzą coś w rodzaju kilku ogromnych podków. Wszystkie na sporej wysokości od 60 do 120 m. Obijam i przechodzę dwa nowe highliny „Balkan Horses” L-32 m; H-80 m i „Nagore kam slance” (Do góry ku słońcu) L-40 m; H-120 m. Ściany mają wystawę południową przez co tworzą się silne kominy termiczne, które trochę mi przeszkadza, ale są rajem dla miejscowych paralotniarzy. Jestem zauroczony tym miejscem, przepiękna miejscówka z widokiem na Starą Płaninę. Zapewne niebawem tu wrócę. 


Highline „Do góry ku słońcu”
 Jadę do miasta Plovdiv, gdzie latem poznałem niezwykle zdolnego slacklinera – Serafima. Postanawiam mu pomóc w zrealizowaniu pierwszego bułgarskiego przejścia highlina. Serafim nie miał nigdy do czynienia z alpinizmem, speleologią i taśmami na wysokości. Podchodząc w deszczu ze śniegiem pod highlina „Kale” – 27 m, szczerze wątpię czy mu się uda. Na miejscu widzę w jego oczach przerażenie i lęk wysokością. Mimo wszystko postanawia spróbować. Po zaliczeniu dwóch lotów i chwili wyciszenia, udaje mu się. Jestem pod wrażeniem jego talentu. Radosne uściski i gratulacje nie mają końca. Sukces opijamy domowym winem z piwniczki jego rodziców. Dwa dni później zalicza już spokojnie OS kolejnego haja. 
Natchniony pozytywnymi wibracjami niczym po spotkaniu z Dalajlamą udaję się do Karlukowa. Przechodzę kolejno 40 m i 46 m metrowego highlina. Wtedy to był mój rekord. O rehabilitacji prawie zupełnie zapomniałem, więc jadę na basen z wodami termalnymi. Następnego dnia nie mogę wstać z łóżka…. Koszmar. Do dupy z taką rehabilitacją. Wracam w góry i przechodzę bardzo trudny technicznie projekt „Euredyka. Niby tylko 34 m, ale daje mi w kość, 3 godziny podejścia, zjeżdżanie i wychodzenie na prusach do stanowisk, wspinanie w przyciasnym kominku. Na końcu nadciąga potężna burza z piorunami.Przed samym powrotem do Polski udaje mi się trochę jeszcze powspinać, ale za największy sukces wiosennego wyjazdu uważam przejścia Serafima. Jest tak wielu zdolnych młodych ludzi, ale bez pomocy i wsparcia nie mogą liczyć na progress.




Lato
Wreszcie urlop. Znów 22 godziny jazdy samochodem do ukochanej Bułgarii. Po przyjeździe wraz z Pawłem i dziewczynami udajemy się nad morze. Woda ma 28 stopni. Bosko! Idealne warunki na waterline i nadmorskie midline




Czarnomorskie trickline, midline i waterline

Po kilku dniach „SPA” uderzamy jednak na highliny. Panują niemiłosierne upały, 44 stopnie w cieniu. W nocy nie da się spać. Wszędzie pożary. Podobno to lato 100-lecia. Po jednodniowym pobycie w Karlukowie dostaję udaru cieplnego. Nie jestem w stanie funkcjonować w tej temperaturze. Postanawiamy więc z Pawłem dokończyć zeszłoroczny projekt „Hubavec” w górach Stara Płanina.


Highline „Hubavec”, L-42 m, Karlovo

Tam na pewno będzie chłodniej. Wiosną udało mi się przygotować tylko jedno stanowisko, a do drugiego nawet nie dałem rady dojść przez wzburzoną rzekę. Skała to granit z kryształkami kwarcu. Jedno czterowidiowe wiertło Hilti starcza na jedną dziurę. Nawet we dwóch nie jest nam łatwo. Wniesienie sprzętu, przygotowanie, przerzucenie taśmy i naciągnięcie zajmuje nam cztery dni. Gdy piątego dnia przystawiamy się do projektu, zaczyna mocno wiać. Jesteśmy zrozpaczeni, że tyle przygotowań pójdzie na marne. To tylko 42 m, ale wiatr skutecznie zrzuca nas z taśmy. Nie poddajemy się. Cudem udaje mi się przejść, a zaraz po mnie Pawłowi. Jego przejściu przygląda się strażnik parku narodowego (trzeba mieć pozwolenie od władz na działanie w tym rejonie) i w pewnym momencie z niedowierzaniem komentuje: „Ten chłopak to prawdziwy fakir”. Na parę następnych dni Paweł zyskuje nowy przydomek: „Fakir”. Szczęśliwi schodzimy w dolinę.

***



   Termometr cały czas pokazuje 42 kreski. Co robić? Zastanawiamy się nad projektem w chłodzie jaskini. Jedziemy do „Prohodnej”. Po oględzinach obijamy pod samymi „Oczami Boga” highlina „Oczi cziornyje” – 27m. Jest niesamowity. Jest to trzeci highline w jaskini na świecie. Paweł dostrzega jeszcze jedno miejsce na wyższy, dłuższy i o wiele trudniejszy technicznie projekt. Do każdego ze stanowisk trzeba się wspinać. Z jednej strony okazuje się to w miarę łatwe, gdyż w pobliżu biegną drogi sportowe i można korzystać z ich wpinek. Do drugiego stanu jest znacznie gorzej – dziewicza ściana z kruchych narośli skalnych. Napieram. Jestem spięty, nie mam pojęcia czy ktoś już kiedyś się tu wspinał i czy się nie zapcham. Wkładam w rysę frienda i sam nie wierzę w to, że przy upadku mnie utrzyma. Zerkam na Pawła. Też jest zdenerwowany. Docieram wreszcie na obszerny balkon gdzie ma być nasz stan. Uff! Po chwili konsternacja: nie ma skały, w którą mógłbym wbić bolta. Wszystko jest pokryte blisko 30 cm warstwą gliny zmieszanej z kośćmi nietoperzy i odłamkami skał. Przydałaby się łopata, a ja mam tylko młotek. Trudno. Zaczynam to wszystko odgarniać i czyścić. Mija parę godzin nim wbijam bolty. Zakładam stan i zjeżdżam. Wyglądam jak górnik na koniec szychty. Paweł już ma nazwę na tego haja „Dirty Caveman”


W promieniu światła z „Oczu Boga”
Paweł na highline „Crazy Caveman"


Zmęczeni na stanowisku pod „Oczami”

Rano naciągamy taśmę i atakujemy. Puszcza, mimo, że do jaskini wchodzi stado owiec i strasznie beczy, co nas mocno dekoncentruje. Echo potęguje ten dźwięk. Takiego „supportu” nikt by nie wymyślił. Highline „Oczi cziornyje” jest piękny, a ten po prostu zjawiskowy. Przyszedł czas na zmianę otoczenia. Udajemy się w góry Riła, żeby poszukać nowych miejsc pod highliny. Aby sprawdzić jedną z miejscówek musimy wspiąć się północną ścianą Malyovitsy. Powstanie tu kiedyś highline przez duże „H”, ale póki co jest poza naszym zasięgiem. W dolinie, między drzewami, rozpinamy „40” na której szlifujemy formę. Niestety wakacje dobiegają końca, wracamy do Polski.







W górach Riła

Jesień

Po powrocie do kraju czuje pewien niedosyt i za zgodą żony wracam do Bułgarii w drugiej połowie września. W pierwszej kolejności udaje się na moją nową miejscówkę w okolicach miasta Plovdiv. Dwa tysiące lat temu mieściła się tu warownia rzymska, a jeszcze wcześniej świątynia Traków. Pozostałości murów i kamiennych ścieżek, wszystko mocno zarośnięte i zapomniane. W ziemi sporo glinianych skorup. Nie wiem czy byli tu archeolodzy, ale na pewno miejsce zostało przeczesane przez miejscowych „poszukiwaczy skarbów”. W kilku miejscach są wykopane głębokie dziury i można dostrzec przekopane mogiły z widocznymi kośćmi. Dobrze, że nie miałem saperki, bo zamiast łażenia po taśmie zająłbym się kopaniem;) Przez następne dni obijam tu i przechodzę cztery nowe highliny: „Pugio”– 37m, „Gladius”– 40 m, „Spatha”– 43 m i „Centuria – 51 m. „Centuria” jest moją pierwszą „50”. Dostępuję tego zaszczytu jako trzeci Polak i teraz tak naprawdę rozumiem jak ważna jest realizacja swoich celów.


Pierwsza „50” „Koszmarka”, „Centuria” L-51 m

   Zachęcony sukcesem jadę na zeszłoroczny, bardzo eksponowany i dziewiczy 54 m projekt – „Gangrena. Rok temu nie udało mi do niego porządnie przymierzyć. Dopadł mnie zgorzel zęba.... gangrena.... Z bólu byłem bliski skoku w czeluść. Ze względu na dużą ilość sprzętu muszę go wnosić na dwa razy, co jest bardzo wyczrpujące. Realizacja całości zajmuje mi całe 3 dni. Można powiedzieć, że „Gangrena” to już highline przez duże „H”. Długi, wysoki i straszny. W jednej z prób odpadam na samym końcu, dotkliwie obijając sobie żebra i kolana. Mimo wszystko kontynuuję i projekt wreszcie pęka. To moja druga „50”.


Druga „50 ”  „Koszmarka” „Gangrena” L-54 m. Czyżby highline przez duże „H”?
***
I znowu w Teteven. Wspinam się szybko ścieżką do góry. Dookoła fioletowe dywany jesiennych zimowitów. W plecaku tylko wiertarka, wiertła, zapasowa bateria, młotek, bolty i woda. Pogoda nie lepsza niż w Polsce, tylko 8 stopni, pada i mocno wieje – przynajmniej wypróbuję mój nowy niebieski goretex. Dziś na szczęście tylko obijam. Docieram na miejsce. Szybki rekonesans i znajduję dwa nowe haje. Muszę się asekurować. Mokry wapień jest bardzo śliski. Zaczynam wiercić…pierwsza dziura, druga, trzecia… Zaczynam czwartą… upss. Koniec prądu. Bateria zapasowa okazuje się zupełnie bezużyteczna, a ładowarka 100 km stąd.. Niewiele myśląc ubieram rękawiczki, biorę wiertło i młotek. Ostatnie dwie dziury wybijam ręcznie jak za starych czasów. Drugiego haja obiję przy następnej wizycie.

Premiera z ankle leash

   Następnego dnia naciągam obitą wcześniej linię „Кърпи-кожух” (Zimowit jesienny) i szybciutko przechodzę ją w obie strony. Jest pięknie! Siadam na końcu systemu i odwiązuję lonżę. Przeszywa mnie dreszczyk emocji. Czuję się trochę nieswojo, tak jakby mi czegoś brakowało. Może solo? Patrzę w dół i wiem, że są tylko dwie opcje: 65 m lot, albo przejście. Chyba zastanawiałem się o ułamek sekundy za długo. Włącza się rozsądek i logika. Jeżeli spadnę to rodzina będzie miała spore problemy. Większość znajomych będzie się stukała w głowę i pytała dlaczego. Dla chwały, prestiżu, uznania kolegów, pieniędzy? Bez sensu. Opcja druga, bardziej prawdopodobna: przechodzę…ale co z tego? Będę miał na koncie przejście FS pewnie jako drugi Polak i wielu zagraniczniaków, a co gorsza żona będzie miała do mnie pretensję i przez najbliższy rok nie będzie się do mnie odzywać. Obie opcje są nie do przyjęcia. Wycofuję się do stanu i zawiązuję lonżę do kostki. Przechodzę bez problemu w obie strony. Nie jest to FS, ale zawsze coś nowego. Podziwiam highlinerów chodzących bez asekuracji: Janka Gałaka, Jordan Tybona, Faith Dickey czy Andy Lewisa i wielu wspinaczy, nie zapomijając oczywiście o moim klubowym koledze Wernixie. Szacun. Trzeba mieć żelazną psychę i opanowanie, by żywcować. Wiadomo: prędzej czy później może się zdarzyć potencjalnie niebezpieczna sytuacja. Osobiście nie jestem przeciwnikiem żywcowania, bo tak jak mistrzu ;) Damian Czermak uważam, że żywcowanie jest fajne, a filmiki z przejść bez asekuracji pozytywnie inspirujące. 
  Parę dni później wracam ponownie do Teteven żeby obić i przejść kolejne linie. Podczas jazdy słucham relacji „na żywo” ze skoku Felixa Baumgartnera. No cóż. Jedni skaczą z kosmosu przekraczając szybkość dźwięku a inni wałesają się po górach szukając dogodnych miejsc do chodzenia po taśmie. Trochę to absurdalne, ale pasja jest pasja.



Obijanie w deszczu highlina „Incognito"
  
 Noc spędzam w schronisku. Już zamykam oczy, gdy dzwoni telefon. Miła pani przepraszając, że dzwoni tak późno, mówi że zdobyła numer mojego telefonu od znajomych z Facebooka. Pyta czy mogłaby przeprowadzić ze mną wywiad do lokalnej bułgarskiej TV i zrobić reportaż jak chodzę po taśmie na wysokości. Nie lubię kamer, reklamy i widowni. Jąkam się nawet na pokazach przed klubowiczami. Nie zgadzam się. Może innym razem. Zresztą nie będzie jutro czasu na lansowanie. W planach mam przygotowanie i przejście dwóch linii i to nie w pobliżu auta, a w półtorej godziny drogi pod górę. W małym mieście nic się nie ukryje. Wszyscy już chyba wiedzą, że przyjechałem. Ranek. Szybka kawa i ruszam z ciężkim worem. Mam sprzęt do highlina i sprzęt do wiercenia. Żarcie ekstremalnie ograniczam jedynie do wody. Dziś ma nie padać, więc zbędne ciuchy zostają w aucie. Kamera, statyw, wszystko co za dużo waży również. Idąc spotykam stado owiec i kozy. Zachwycam się sympatycznie wyglągającą kozą, która niestety okazuję się kozłem... i rusza do ataku. Przed rogami chronię się za karimatą. Jednak działa ona na niego jak czerwona płachta na byka. W końcu daję za wygraną i zaczynam uciekać, choć z tak ciężkim plecakiem to trudne. Kozioł za mną. Nie wytrzymuję. Zwijam karimatę w rulon i ździelam natręta parę razy po pysku. Skutkuje. Wraca do stada. Po dojściu na miejsce odbijam dwa nowe highliny. Pierwszy otrzymuję nazwę „История с козела” (Przygoda z kozłem) L-20 m; H-65 m, a drugi „Инкогнито” (Incognito) L-44 m; H 75 m. Mimo wiatru szybko przechodzę krótszego i naciągam eksponowaną 44. Gdy kończę przejście zaczyna padać. Sprzęt zbieram już w totalnej ulewie przy kanonadzie piorunów, a mój nowy niebieski goretex został w samochodzie. Plecak był ciężki gdy był suchy. Teraz z mokrym sprzętem waży tonę. Po prawie dwóch godzinach szczęśliwe docieram do auta. W trakcie zejścia dzwoni do mnie zaniepokojony, niedawno poznany ratownik górski. Manio pyta się czy wszystko gra. Przemoczony i zmarznięty goszczę u niego w domu na herbatce z prądem. Jakiś czas temu zwrócił uwagę na samochód na polskich tablicach, podszedł do mnie i spytał czy to ja jestem tym gościem z Polski, który chodzi po „linie”. Widział moje filmiki na youtube i sam zaczął uprawiać slacklining. Niesamowite i miłe zarazem. Znajomość z Maniem pozwala mi poznać wszystkich ratowników górskich z regionu. Tak więc jakby coś kiedyś nie wyszło to będzie się do kogo zwrócić o pomoc.


Highline „Incognito, L-44 m

Teteven zostaje w tym roku moim ulubionym rejonem highlinowym. U góry spokój i cisza, na dole w mieście miła atmosfera i sporo znajomych. W tym roku obiłem i przeszedłem tu w sumie pięć nowych linii, a szósta jest w przygotowaniu. 


„Sirene po szopski” mniam, Teteven




***

Przed samym powrotem do kraju zahaczam jeszcze o Karlukovo, gdzie postanawiam zmierzyć się z najdłuższym i ostatnim, nie mającym jeszcze przejścia 57 m projektem „Egzystencjalne zombie”. Obijając go rok temu nawet nie marzyłem, że będę się do niego kiedyś przystawiać. Przygotowałem go dla naszego klubowego mistrza Pawła Jarosiewicza. Niestety. Latem, przy 44 stopniach, nawet Paweł wymiękł. Pięćdziesiąt siedem metrów, przerażająca ekspozycja i tabuny turystów. Z niedowierzaniem robię pierwsze próby. Przechodzę połowę i nawet nie spadam, a siadam na taśmie. Sam nie wierzę, że to przejdę. Wreszcie mobilizacja i po dramatycznej walce (6 odpadnięć na ostatnich 5 metrach) przechodzę!. Co za ulga! „Zombie” jest dla mnie zwieńczeniem dwóch lat treningów i pewnego rodzaju spełnieniem marzeń. Jego przejście zamyka pewien etap w moim slaczeniu. Dłuższe linie w przyszłości będą wymagały zmiany sprzętu i jeszcze więcej treningów. 


„Egzystencjalne zombie” L-57 m. Uwieńczenie dwóch lat treningów

Udało się i mogę z czystym sumieniem wracać do Polski. Zrealizowałem wszystkie swoje highlinowe plany i marzenia na ten moment. Jest to trochę straszne. Teraz muszę wymyślić sobie kolejny cel. Powinien być na tyle trudny, by nie padł w ciągu kilku przystawek, ale w miarę realny do zrobienia w przyszłości. Taki, który da mi chęć do regularnych treningów i zimowych przemyśleń.

***

Na początku listopada przechodzę free solo 32 m midlina. W kwesti żywcowania w pełni się podpisuję pod słowani wrocławskiego wspinacza i highlinera Damiana Czermaka: „Zrobiłem w życiu kilka dróg wspinaczkowych bez asekuracji, zawsze jednak byłem w 100% pewny przejścia, zawsze też byłem sam w skałach. Nie lubię, kiedy ktoś chodzi free solo, gdy dookoła są ludzie. I nie chodzi tu bynajmniej o popisywanie się. Jest to przejaw wielkiego egoizmu. Samo odrzucenie asekuracji jest przejawem egoizmu, ale jeśli dookoła znajdują się ludzie, skazujemy ich na to, że będą musieli zająć się tym co z nas zostanie, gdy nam się nie uda. Ta myśl zawsze była dodatkowym obciążeniem dla mojej psychiki. Oczywiście nie zakładamy, że nam się nie uda, ale mimo wszystko...” Patrząc na to z innej strony nie pozwolę na solowanie partnerowi w mojej obecności. Nie jestem przygotowy na to, że może się coś stać. W razie niepowodzenia będę musiał tłumaczyć rodzinie, znajomym i sobie dlaczego na to przystałem. A i tak poczucie winy będzie mi towarzyszyło do końca życia. Idealne solo highlinowe to – sam wnosisz sprzęt – sam motasz – sam przechodzisz. Jest to może dość radykalne podejście do sprawy i dużo osób w tej kwesti się ze mną nie zgodzi. Oczywiście inaczej ma się sprawa, gdy zespół godzi się z tym, że ktoś żywcuje, jest gotowy ponieść ewentualne konsekwencje. Tak jak np. w teamie Janek-Jordan. Jadą rozwiesić taśmę w tym samym celu – by pożywcować.
   Jestem w pełni świadom niebezpieczeństwa. Choć jest to tylko midline, upadek z 9 m może zakończyć się kalectwem lub śmiercią. Lecąc mogę trafić w pnie drzew lub upaść głową w dół. Czy jestem uzależniony od adrenaliny a przy jej braku przestawał racjonalnie myśleć? Trudno powiedzieć. W sumie nie mam problemów z „psychą”, ale przejście solo dużo mnie kosztuje. Jestem strasznie spięty, przez co technika chodzenia pozostawia wiele do życzenia. Wiem, że nie powinienem latać, a na dzień dobry zaliczam lot z łapaniem taśmy. Chwila skupienia, kolejna próba i jestem po drugiej stronie. Łydki drżą mi z wysiłku. Na przyszłość poziom adrenaliny raczej będę sobie podnosić asekurując się za nogę lub omijając przeloty w czasie wspinania.


„Cud nad Wisłą” L-36 m. Niesamowity klimat Twierdzy Modlin

Z kolei pod koniec listopada udaję nam się z Pawłem zrealizować w okolicach Twierdzy Modlin pierwszy ogólnodostępny i trzeci highline na terenie Mazowsza (pierwszy był w centrum handlowym Blue City w 2007 r., drugi między domami towarowymi Junior i Sawa w 2009 r.). Oczywiście nie liczę projektów które nie doczekały się przejścia np. 50 m haj w Gazowni na Woli. Pogoda nam dopisała, a miejscówka okazała się bardzo klimatyczna. W 1920 roku toczyły się tutaj walki polsko-bolszewickie, dlatego highlin otrzymał nazwę „Cud nad Wisłą” L-36; H-17m. Tydzeń później przechodzimy tu jeszcze jedną, tym razem 22 m linię – „Korpus Kadetów”.



„Korpus kadetów” L-22 m , Twierdza Modlin 

***

Wracając do tematu. Czy udało mi się w tym roku przejść highlina przez duże „H”? Oglądając zdjęcia z przejścia 110 m lini „Big” na taśmie poliestrowej w Austrii, z pewnością jeszcze nie. Zresztą nie mam zamiaru kończyć swojej „kariery” slacklinowej. Jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia i miejsc do odwiedzenia. W przyszłym sezonie chciałbym się skupić nie tyle na poprawieniu swojego wyniku, ile na poszukiwaniu jak najpiękniejszych miejsc pod haje.

Koszmarek
SlackOn!