6 stycznia 2013

Jak to się wszystko zaczęło

Highlife po czterdziestce

Koszmarek. Cóż... ksywka nie została wymyślona przypadkiem ;) Polak, który pozostawił swoje serce w Bułgarii już za czasów studenckich. Oddał się wspinaczce górskiej i skałkowej. Amator fotografii i ostrych papryk. Alpinista, grotołaz, rowerzysta i czywiście taśmo maniak.
Pierwszego slacka pokazał mi nasz klubowy kolega Wernix po powrocie z Patagonii. Nie udało mi się wtedy zrobić nawet dwóch kroków, ale nie zniechęciło mnie to, a wręcz odwrotnie. Nie dałem za wygraną i szybko skompletowałem swój własny slacklinowy zestaw. Po paru sesjach treningowych wreszcie osiągnąłem progress. Żona stwierdziła, że to niezły pilates (cokolwiek, by to znaczyło), a dla mnie był to zwyczajnie fajny dodatek do wspinania. Po jakimś czasie trafiłem na filmik z Dean Potterem chodzącym bez asekuracji po taśmie na wysokości 880 m w Yosemitach i film „The Line” z wrocławskim highlinerem Janem Gałkiem. Stwierdziłem – trudno, z czterdziestką na karku raczej mistrzem już nie zostanę, ale spróbować nigdy nie zaszkodzi. Trickline jakoś nigdy mnie nie kręcił, zaś longliny po jakimś czasie stały się po prostu nudne, no i wymagły sporej inwestycji w sprzęt, by można było naciągać coraz to dłuższe i dłuższe taśmy. A high­liny mają w sobie to „COŚ”, co kocham najbardziej we wspinaniu.


Koszmarek na „Schweppesie”, Karlukovo
Powiecie, że, co to za problem jeśli w parku na Obozowej chodzę po 110 m taśmie, to nie poradzę sobie z 30 metrową na wysokości? W końcu wspinam się już 25 lat i 40 metrowa przepaść nie robi na mnie wrażenia... I dokładnie tak samo myślałem sobie wbijając bolty pod mojego pierwszego highlina. Jak ogromne było moje zdziwienie gdy po zawiązaniu się do lonży i usiądnięciu na taśmie organizm odmówił współpracy. Nogi i zadek zrobiły się z ołowiu. Wszystko mi dygotało, nie mogłem nawet wstać, nie mówiąc już o chodzeniu. Przez głowę przemknęła mi straszna myśl: „Koszmar chyba się do tego nie nadajesz...” Mimo wielu prób musiałem dać za wygraną. 
Jednak porażki muszą być. Zmuszają nas do intensywniejszej pracy i właśnie dzięki nim nie spoczywamy na laurach, a rozwijamy się dalej i spełniają się nasze marzenia. 
Przełomem dla mnie był koniec roku 2010 kiedy udało mi się pokonać w samotności mojego pierwszego „prawdziwego” 24 m highlina „Saturn 10” w Bułgarii. Takiego uczucia radości i satysfakcji jak tam, doświadczyłem jedynie w górach po zrobieniu jakiejś drogi „z przygodami” na granicy swoich psychofizycznych możliwości. Uczucie to zostaje na całe życie. 


Mój pierwszy highline „Saturn 10”

W międzyczasie trenując, w parku na taśmie, poznałem młodego Pawła J.(UKA), który jak ja pasję wspinaczkową połączył z zamiłowanie do slacklina. W roku 2011udało nam się zrealizować dwa wyjazdy do Bułgarii: pierwszy na majówkę – wspinaczkowo-slackowy i drugi już typowo highlinowy (Paweł miał kontuzję ścięgna przez, co nie mógł się wspinać) w sierpniu.


Przejdźmy do rzeczy.

...Nareszcie wolne. Pakuję do auta cały szpej wspinaczkowy i dwa wielkie wory ze sprzętem do slacka (w tym wiertarkę i 60 boltów). Paweł doleci za kilka dni samolotem. Ruszam i po 20 godzinach jazdy non-stop, pomijając oczywiście czterogodzinne stanie na granicy Serbsko-Bułgarskiej, jestem na miejscu. 


Niesamowita jaskinia Devetaszka
Jak miło nie mieć przed oczami nudnego, płaskiego, krajobrazu Mazowsza. :) Po regeneracji sił i odwiedzeniu wszystkich znajomych zaczynam szukać miejsca na nowego highlina. Mój wybór pada na jaskinię Devetaską. Ogromna grota z ośmioma dziurami w suficie o średnicy od 30 m do 80 m na wysokości  do 60 m. Fenomenalne miejsce na haja (niestety ze względu na nietoperze zabroniona jest jakakolwiek działalność eksploratorska w okolicy). Trudno, one też mają prawo do spokoju. Udaję się więc do innej równie wielkiej jaskini 
„Prochodna” w miejscowości Karlukowo. Znajdują się tam 72 drogi wspinaczkowe z tego aż 55 powyżej 6c w tym jedenaście od 8a+ do 8b+ i pięć nad 8c. Miejsce to idealnie nadaje się do wspinania w gorące letnie dni i w czasie deszczu. Dobrze jest mieć ze sobą 70 m linę. Spać można spokojnie w namiotach na polanie przed wejściem. Jest też bieżąca woda, która ma dość dziwny smak, ale problemów żołądkowych nigdy po niej nie mieliśmy.
„Oczy Boga” w jaskini Prohodna

 Po oględzinach obijam nowego highlina „Schweppes” o długości 29.5 m. Pogoda zupełnie jak nie w maju – zimno i leje. Wreszcie dolatuje Paweł i od razu wracamy do Karlukova zmierzyć się ze „Schweppesem”. W sumie ma tylko 46 m wysokości, ale ogromna czeluść tej groty potęguje doznania przestrzenne. Są święta wielkanocne i ilość turystów, wspinaczy oraz skaczących na bungee jest przerażająca. Mam wrażenie, że cała Bułgaria przyjechała nas ogladać, a to dopiero mój drugi „prawdziwy” highline, natomiast Pawła pierwszy.


Koszmar na „Schweppesie”, Karlukovo


Paweł robi trickasa na „Schweppesie”, a to jego pierwszy haj w życiu ;)

Niestety przechodząc taśme nie potrafię się wyłączyć na otaczający świat i rozprasza mnie nawet dźwięk latającego gdzieś obok komara. Tutaj zupełnie nie możemy się skupić. Trzy, cztery kroki i lot. Przynajmniej przetestujemy solidność stanowisk. Trudność też zwiększają 2,5 m taśmy stanowiskowe – wszystko jest bardziej chwiejne. Jednak nie poddajemy się, walczymy... przy oklaskach widowni i krzykach lecących na bungee, w którejś próbie udaje nam się przejść. Uf! Co za koszmar, ale za to jaka ogromna satysfakcja. Następnego dnia już bez widzów przechodzimy go jeszcze parę razy i w ramach restu udajemy się na Vratzę – mojej wspinaczkowej mekki. 

Vraca

Jest tu ponad 400 dróg od 20 m do 430 m o trudności 4–8c. Wspinamy się parę dni na miejscowych klasykach. Jest pięknie. Śpimy na kwaterze w we wsi Zgorigrad u pani Kristiny. Niestety tą słodką idyllę przerywa totalne załamanie pogody. W poszukiwaniu suchej skały udajemy się na południe w okolice miasta Płowdiw. W skałach zwanych „Bryanovshtitsa” naciągamy highlina „Saturna 10” i do znudzenia po nim łazimy. A jeszcze parę miesięcy temu nie byłem wstanie się na nim wyprostować. Następnego dnia rest czyli wspin. Uderzamy drogą którą robiłem 23 lata temu. To tylko VI+ więc biorę tylko parę ekspresów. Kości i friendy zostają na ziemi. Pierwszy wyciąg, drugi… 
– Kurwa czy ktoś tu w ogóle chodził przez te 20 lat? Jakaś rzadka i zardzewiała ta asekuracja, a w dodatku zaczyna padać. 
– Wycofać się? – Napierać? Przecież nie będę sobie robił obciachu przed Pawłem, na szóstkowej drodze. 
– Napieram. Wreszcie stan, ale tak jakby go nie było – dwa stare, pamiętające pewnie lata 50 „klincole” luźno siędzące w poziomej rysie. W życiu nie odważyłbym się ich obciążyć. Z nieba leje się woda. Ściągam Pawła i z duszą na ramieniu idę dalej. Wirtualna asekuracja, mokro... Nie wspinam się, a skradam by przypadkiem się nie poślizgnąć. Jeśli zlecę to pociągnę za sobą partnera. Po prostu koszmar! Z ogromną ulgą kończę wyciąg i drogę. Przyrzekam sobie w duchu, że już zawsze będę brał ze sobą przynajmniej komplet kości niezależnie od trudności drogi…


Cień Pawła w natarciu, skały Bryanovshtitscy



Lato

Pojawiam się ponownie w BG w połowie lipca. W oczekiwaniu na Pawła przygotowuję i przechodzę dwa nowe highliny nad Morzem Czarnym – „Horizont” (18 m) i „Bastet” (31 m), cztery w okolicy Płowdiw „Skilas” (25 m), „Berenika” (27 m), „Wologes” (40 m) i „Kale” (27 m) oraz w Karlukowie obijam „Egzystencjalne zombie” (57 m). Oczywiście przygotowanie każdego z nich zajęło mi kilka dni. Trzeba znaleźć miejsce, dojść i wnieść cały sprzęt. Szczególnie we znaki dało mi się „Kale”, które robiłem w 40 stopniowym upale i „Bastet” gdzie do upału doszło jeszcze noszenie sprzętu przez wodę i strasznie krucha skała, która pod obciążeniem wypluwała z takim mozołem wbijane wcześniej wernikowe bolty.


Highline „Bastet”, Sinemorec  piękne miejsce, niestety strasznie krucha skała
Moski highline „Horizont”, Sinemorec
Paweł tym razem przyjeżdża autobusem. Mimo 30 godzinnej podróży jest tak spragniony taśmy, że jeszcze tego samego wieczoru rozciągamy 84 m, a następnego ranka 113 m longa, którego on sieka OS. Po prostu zombie. Następnie czym prędzej udajemy się do Karlukowa, gdzie wspólnie obijamy kolejnego nowego haja „Bate Meczo” (40 m), którego Paweł przechodzi bez większych problemów.


„Nostress”, Paweł odpoczywa :) na „Bate Meczo”
Krótki odpoczynek w Sofii i ruszamy na południe w góry Rodopy. Udajemy się w okolice trackiej świątyni boga Sabazjosa znajdującej się na skale zwanej Belantasz (położonej w kraterze wygasłego wulkanu), o którą w 15 r. p.n.e. kapłan i przywódca trackiego plemienia bessów – Wologes, wzniecił powstanie przeciwko Rzymowi. Miejsce jest magiczne i trudno dostępne. Słynna, bułgarska jasnowidz Baba Wanga przepowiedziała, że jest tu ukryty ogromy skarb: szczerozłoty  rydwan Aleksandra Wielkiego oraz kilkaset kilogramów złota i srebra.


Hajduszki Kamak, jedno z wielu magicznych miejsc w Rodopach w pobliżu trackiej świątyni Belantasz
Po kilku godzinach marszu docieramy na miejsce i naciągamy „Wologesa” (40m), którego Paweł przechodzi OS. Następnie szukamy czegoś nowego. Powstaje niedostępna „Eurydyka” – 34 m. Aby dostać do jednego ze stanów trzeba przewspinać się bardzo ciasnym przeryso-kominem, a do drugiego zjechać około 15 m. W tym roku powstało w rejonie kilkanaście dróg wspinaczkowych, niestety nie ma na razie żadnej informacji ile i o jakiej skali trudności. 


Mierzenie i wiercenie dziur pod bolty na „Vologesie”

No i sam „Vologes”
Po paru dniach odpoczynku udajemy się na naszą kolejną miejscówkę Kale (co z języka tureckiego oznacza twierdzę), niedaleko miasta Płowdiw, gdzie mieściła się kiedyś rzymska warownia. Tu napinamy i przechodzimy highlina o tej samej nazwie i w następnych paru dniach obijamy kolejne dwa „Kovarniat” (38,4 m), którego przechodzimy (Paweł jak zwykle OS) i „Gangrena” (54 m). Z powodu narastającego bólu zęba do „Gangreny” przystawiam się już bez większego entuzjazmu. Bardziej chce mi się wyć z bólu niż slaczyć. Jeszcze trochę i rzucę się w przepaść. 


Paweł na „Kovarnym”
Paweł prawie przechodzi... Niestety ból zęba staje się nie do wytrzymania i musimy czym prędzej się ewakuować. Kilkanaście wizyt u dentysty oraz ból kręgosłupa kończy moją letnią przygodę z highlinem. Udaje nam się na pożegnanie naciągnąć i przejść 124 m longa w Sofii, a Pawłowi na dowidzenia pomęczyć się na „Egzystencjalnym zobmbie” w Karlukowie.
Plany na ten rok mamy spore – przejść to, co nam się nieudało, obić parę nowych miejsc, które wypatrzyliśmy, ale nie starczyło już czasu oraz znaleźć coś nowego, możliwie wśród równie piękniej scenerii przyrody jak dotychczasowe high­liny. Oczywiście w dni restowe od slakowania zamierzamy trochę się powspinać i czerpać jak najwięcej przyjemności z przebywania w górach.



Koszmarek
SlackOn!